piątek, 19 listopada 2010

Mad Max

Długi. Długi ma oryginalnych znajomych (właściwie po chwili zastanowienia Kudłata przyznaje, że w jej przypadku nie jest inaczej). Wrócił z wycieczki zza oceanu jak wszyscy - z nadbagażem. Jednak jego walizka miała nadbagaż nie z powodu zakupów, ale ilości osobliwych opowieści. Głównie dotyczących imprez.

- Kudłata, ale nic nie przebije Mad Maxa! Wyobraź sobie. Gość skupuje złom. I na tym robi nieziemski interes. Wyprawił urodziny. Impreza tylko dla kilku przyjaciół i pracowników. Jedziemy. Opuszczamy najpierw miasto. Potem cywilizację. W końcu taksówka zwalnia i niepewnie zatrzymuje się w pobliżu bramy z ledwie widocznym numerem 127. Ulica zanurzona jest częściowo w ciemności, a częściowo w śmieciach. Wszędzie walają się puszki. W większości po coli light. Amerykańska paranoja. Teren otoczony jest wysokim płotem z drutu. Moją uwagę przykuwają stosy zardzewiałych kaloryferów. Niepotrzebne już nikomu żeberka leniwie prężą się w świetle księżyca. Pośród nich dostrzegam nogi typowo biurowych krzeseł obrotowych z lat 90-tych. Obok piętrzą się karoserie zmasakrowanych aut (skrycie cieszę się, że ciemność nie pozwala mi dostrzec detali i zakrzepniętej krwi). Dalej kable spętane niczym gigantyczne spaghetti przyprawione szkieletami archaicznych komputerów. Za nimi lodówki wypluwające swoje wnętrzności niczym student po udanej dzień wcześniej imprezie. Dostrzegam też olbrzymie kotwice, tłuste łańcuchy, pojemniki po toksycznych chemikaliach. Nad płotem kamera. Monitoring w takim miejscu? Mijamy bramę. Ostrożnie stawiając stopy powoli przesuwamy się w stronę budynku. Zza góry śmieci wyłania się zwykły metalowy hangar. Wchodzimy do przedsionka. Na 15 metrów długiego, 10 metrów szerokiego, żółtego do bólu korytarza zwieńczonego ogromnymi, metalowymi drzwiami. Pukamy. Mija chwila. Drzwi otwiera karzeł. Replika Dzwonnika z Notre Dame - słowo daję! Jedno ramię opuszczone przez złośliwą naturę znacznie poniżej drugiego, lekko zgarbiona sylwetka, nienaturalnie pochylona do przodu. Zdumienie powoli zaczyna się mieszać z przerażeniem. Co to za miejsce?

- To może ja skoczę jeszcze po wódeczkę, Szefie? - zachrypiał uprzejmie nasz odźwierny widząc nas. Wchodzimy. Na dzień dobry pijemy kilka shot'ów Absynt Diablo. Powraca zdumienie. Klubowa muzyczka wypełnia elegancki bar w angielskim stylu. Normalnie Lądek Zdrój, gdyby nie ... gdyby nie zupełnie nie przystające ozdoby na ścianach. Skrzydło samolotu. Śruby okrętowe. Ogromne wiertła. Części rolniczych maszyn. Statków kosmicznych. Miecze ociekające rdzą. Nieznacznie przesuwając głowę od lewej do prawej uważnie skanowałem ściany. Milimetr po milimetrze. Na każdym niesamowitym przedmiocie zatrzymując wzrok na kilka sekund. Operacja ta zajęła mi całą noc, w trakcie której zacieśniłem przyjaźń z Chivas'em i nieczęsto spotykanym towarzystwem. Żon pracowników z głosem niższym niż chrypiący odźwierny. Z brakującymi zębami, dzięki czemu mogły zrobić jeżyka z fajek. Radosne. Wydekoltowane do granic absurdu. Złoto-różowe.
Wszyscy kulturalnie tańczyli, nawet jeśli grawitacja w połączeniu z wypitymi procentami wydawała się ingerować złośliwie ... Mówię Ci, Kudłata, nic nie przebije Mad Maxa!

Brak komentarzy :

Prześlij komentarz